Konferencja – Świętość małżeństwa i rodziny – dzień IV

397
Małżeństwo. Jasna Góra. Foto: ks. S. Piekielnik / www.diecezja.radom.pl

Każdy z nas nosi w swoim sercu pragnienie miłości. Zazwyczaj – jeśli Bóg nie powołuje człowieka do kapłaństwa lub życia zakonnego – w naturalny sposób chcemy, by pragnienie to spełniło się w małżeństwie. Choć z biegiem lat pewne oczekiwania mogą się zmienić, to samo pragnienie mocnej, trwałej miłości pozostaje niezmienne. Młodzi pragną takiej miłości, która będzie potwierdzeniem ich wartości, chcą doświadczać, że mogą być ważni i wyjątkowi dla „niego” lub dla „niej”. Starsi – nawet jeśli przez lata nagromadziły się różne przykre doświadczenia – marzą o domu. O miejscu, gdzie będą zrozumiani, otrzymają wsparcie, ktoś będzie się o nich troszczył, dla kogoś będzie warto żyć.

Pragnienie miłości nieprzypadkowo wpisane jest w serce człowieka, by wchodził na drogę, której chce dla niego Pan Bóg. Małżeństwo – trwała relacja mężczyzny i kobiety – w zamyśle Pana Boga jest miejscem, w którym człowiek realizuje swoje powołanie do miłości, do bycia darem dla drugiego. Nieprzypadkowo Słowo Wcielone – Jezus – 30 lat (a więc zdecydowaną większość swojego ziemskiego życia) spędził w skromnej rodzinie z Nazaretu, doświadczając miłości Józefa i Maryi.

Potwierdzając wagę małżeństwa, Pan Jezus opisał więź kobiety i mężczyzny jako bycie „jednym ciałem”. Bliskość, doświadczenie jedności w wymiarze seksualnym, niesienie wspólnie trudności codziennego życia, to wszystko mieści się w planach Bożych przewidzianych dla małżonków. I ten Boży zamysł nie jest jedynie obowiązkiem, nakazem, ale może stać się źródłem szczęścia i spełnienia. Doświadczenie pokazuje jednak, że ta droga nie zawsze jest prosta, że dobre małżeństwo nie jest czymś, co przychodzi samo, spontanicznie, ale wymaga konkretnego trudu i troski.

Spróbujemy dziś w tej konferencji sformułować dwie konkretne podpowiedzi, co robić, by małżeństwo było lepsze, świętsze i stawało się również źródłem szczęścia. Mam nadzieję, że również osoby, dla których małżeństwo jest jeszcze perspektywą odległą, odnajdą w tej konferencji coś dla siebie. Chodzi z jednej strony o wiarę, że dobre, trwałe i mocne duchowo małżeństwo jest możliwe i że warto mocno pragnąć właśnie takiej relacji. Z drugiej strony już dziś można pracować nad takimi cechami w sobie, które sprawią, że w przyszłości będę zdolny do takiej miłości.

Chciałbym zwrócić uwagę na dwa wezwania, które dla każdego małżeństwa są bardzo ważne i mogą stanowić drogę do osobistego szczęścia. Spróbujemy zatrzymać się nad dwoma zadaniami: przebaczeniem i wspólną modlitwą małżonków.

Przebaczenie

Jeśli uważnie czytamy Ewangelię, odkrywamy, że zaskakująco często Pan Jezus mówi o konieczności przebaczenia. Przypowieść o nielitościwym dłużniku, zalecenie, by przebaczyć nie siedem, ale siedemdziesiąt siedem razy. Bardzo mocne słowa w modlitwie Pańskiej: „Przebacz nam nasze winy tak, jak i my przebaczamy naszym winowajcom”. Siła i częstotliwość, z jaką Jezus mówi o przebaczeniu, świadczą o tym, że jest ono istotnym zadaniem uczniów Jezusa i tam, gdzie nie zostanie podjęte, życie duchowe zamiera. Gdy myślę o małżonkach, zawsze przypominają mi się słowa Pana Jezusa o tym, by przebaczać siedemdziesiąt siedem razy i czynić to „z serca”. W normalnych warunkach nie ma okazji, by przebaczać komuś kolejny raz (niekoniecznie siedemdziesiąty siódmy). Jeśli zostaniemy oszukani drugi raz z rzędu, zrywamy kontakty, nie podejmujemy wspólnych działań, unikamy spotkań. Tak samo dzieje się, gdy ktoś po raz kolejny nas obrazi, zachowa się nielojalnie, niedyskretnie, gdy nie wywiąże się ze swoich obowiązków. Możemy nie czuć gniewu, złości, ale odsuwamy się na tyle daleko, by nie dać się znowu skrzywdzić. Inaczej jest w małżeństwie, które jest trudną szkołą ciągłego wybaczania. Tak naprawdę tylko osoba, która nas dobrze zna i od której oczekujemy miłości, może nas najmocniej zranić. Taka osoba zna nasze „najczulsze miejsca” i jednocześnie od niej oczekujemy wsparcia i zrozumienia. Jeśli zamiast tego przychodzi coś, co odbieramy jako krzywdę, zawód jest naprawdę bolesny. Nie ma ludzi idealnych, nie ma też małżeństw idealnych. Zawsze przyjdą jakieś bolesne nieporozumienia i albo małżonkowie nauczą się przebaczać, znajdować odpowiedni sposób, albo będą żyć „obok siebie” lub w ciągłej frustracji i żalu.

Czasami warto zadbać, by wypracować w małżeństwie konkretne sposoby godzenia się i przebaczenia. Pamiętam jedno szczególne świadectwo: „Pewnego dnia strasznie się z żoną pożarliśmy. Temperatura kłótni była wysoka jak nigdy dotąd. Padły bardzo ostre słowa z obu stron. Oprócz tego, że problem wydawał się nie do rozwiązania, to każde z nas – a ja na pewno – czuło się urażone, dotknięte. Po wszystkim, pierwszy raz w historii naszego małżeństwa, przyszły może nie ciche dni, ale na pewno ciche godziny. Snuliśmy się po mieszkaniu, mijając się obojętnie i nie wypowiadając żadnego słowa. W pewnej chwili żona powiedziała: «Zrobiłam herbatę z miętą, choć na taras». Poszedłem, nie bardzo wiedząc, dlaczego akurat na taras – nasz dom ma kilka przytulnych miejsc, nie wiedziałem też, dlaczego akurat herbata z miętą. Poszedłem… Żona zaczęła od przeprosin, a potem ja i jakoś poszło. Stało się jednak coś dużo ważniejszego, powstała taka niepisana zasada, trwały zwyczaj. Jeśli któreś z nas czuło się zranione, kiedy pojawiała się jakaś pretensja w sercu, robiło się herbatę z miętą i mówiło «chodź na taras». I zawsze to był sygnał, znak, że rzecz jest na tyle poważna, że trzeba wszystko rzucić i… iść na taras. Była nawet taka zabawna sytuacja, gdy żona w środku grudnia, trzymając w ręku dzbanek, powiedziała: «Zrobiłam herbatę z miętą, chodźmy na taras…». I szybko dodała: «Ale zostańmy w kuchni». Dziś myślę, że ten prosty zwyczaj uratował nasze małżeństwo…”.

Czy ja w małżeństwie mam takie „sposoby” na przebaczenie, na przełamanie trudnych chwil? To może zabrzmieć bardzo teoretycznie i sucho, ale to bardzo ważne. Każde przebaczenie jest czułym gestem miłości. Osoba, która przebacza, zdaje się mówić: „Jest w tobie coś, co jest dla mnie ważniejsze od tego, co się stało, na co jestem zły”. Jest coś ważniejszego od mojej złości, poczucia zranienia i gniewu. Jest coś, co kocham tak dalece, że gotów jestem przebaczyć. Przebaczanie jest wyrazem miłości. Miłości Boga do człowieka, ale też miłości jednej osoby do drugiej, na przykład męża do żony.

Pamiętam zwierzenie człowieka, który w jakimś momencie życia wpadł w straszliwą spiralę długów, którą bardzo długo i sprytnie ukrywał przed żoną. Chował kolejne wezwania do zapłaty, znajdował niesamowite uzasadnienia tego, skąd wziął się debet na koncie. W końcu doszedł do momentu, w którym ani nie potrafił, ani nie chciał już dłużej kłamać. Powiedział wszystko, dokładnie, chronologicznie, po kolei…: „Patrzyłem na jej każdy gest. Słuchała skurczona, na twarzy pojawiły się wyraz strasznego bólu. Mówiłem dalej, chcąc powiedzieć naprawdę wszystko. Kiedy skończyłem, nastała głęboka cisza. Nie wiem, ile trwała, minutę…, może dwie. Potem usłyszałem jej głos: «Maciej, co my z tym wszystkim teraz zrobimy». A więc jeszcze jesteśmy «my», to znaczy, że chce przez to przejść razem, że już w jakiś sposób przebaczyła, nie odrzuciła. Pomyślałem z wdzięcznością, jak bardzo musi mnie kochać. Tamte kłopoty finansowe mamy dawno za sobą, ale pamiętam słowa, które wtedy wypowiedziała i noszę w sobie tę wdzięczność”.

Sztuka przebaczenia nie jest czymś, czego mogę się uczyć dopiero w małżeństwie. Codzienne życie pokazuje – jeśli się dobrze sobie przyglądamy – czy potrafię przebaczać. Jak zachowuję się w sytuacji, gdy czuję się dotknięty – czy zamykam się w sobie, skrzętnie analizując i rozpamiętując każdą krzywdę. W poczuciu krzywdy jest jakiś dziwny paradoks, doświadczany zwłaszcza przez ludzi wrażliwych, częściej kobiety niż mężczyzn. Nikt nie chce doświadczać takiego stanu, nikt nie chce czuć się skrzywdzonym. Jednocześnie, gdy takie uczucie przejdzie, jego wewnętrzne przeżywanie daje dziwną błogość. Poczucie moralnej wyższości, świadomość, że „ja jestem taka biedna, skrzywdzona, a ktoś, kto mnie zranił, jest taki okropny i okrutny”. Zwłaszcza wtedy, gdy przeżywa się „ciche dni”, gdy różne sprawy nie są głośno wypowiedziane, może się zdarzyć, że osoba wrażliwa tak długo roztrząsa w sobie krzywdę, że rośnie ona do niebotycznych rozmiarów.

W języku polskim jest takie trafne określenie: „karmić w sobie urazę”. Proszę mi wybaczyć dosadność określenia, ale chcę, by w tej ostrej formie pozostało w Waszej pamięci. Uraza to taki prosiak we mnie. Karmię go, roztrząsając w myślach swoje krzywdy; karmię go, gdy wracam i przeżywam to kolejny raz. Rośnie on wtedy we mnie do niebotycznych rozmiarów. Niekarmiony znika, obumiera. Czy potrafię, gdy przyjdzie wspomnienie doznanej krzywdy, zmieniać je w modlitwę? Czy jest we mnie taka gotowość, żeby przebaczyć, nie roztrząsać już, nie wracać? Czy modlę się o to? Czy mam skłonność do „strzelania fochów”? Wiemy, co to oznacza. Zamykam się w sobie, karzę drugą osobę milczeniem, dystansem i oczekuję, że się domyśli, czym mnie uraziła. Najczęściej jednak się nie domyśli. W małżeństwie taka cecha może być źródłem wielu niepotrzebnych nieporozumień i trudności. Czy mam taką skłonność? Jak pracuję nad tą wadą?

W modlitwie „Ojcze nasz”, wypowiadając słowa: „Przebacz nam nasze winy, tak jak my przebaczmy naszym winowajcom”, prosimy również o umiejętność przebaczania. Prośmy Pana Boga o to, byśmy się tego uczyli w codziennym życiu.

Modlitwa

Mój przyjaciel ksiądz, który dziś pracuje na misjach, opowiadał o swojej podróży w środku zimy:

„…Było bardzo zimno, padał gęsty, mokry śnieg. Jechałem samochodem i odmawiałem Różaniec. Na skraju drogi zobaczyłem jakiegoś mężczyznę, który próbował – chyba bezskutecznie – złapać stopa. Zrobiło mi się go żal, wyglądał na zmoczonego i zmarzniętego. Zatrzymałem się.

– Jak dobrze, że pan się zatrzymał. Stoję tu od godziny, już straciłem nadzieję. Dzwoniłem nawet do żony, a ona powiedziała – wie pan, jakie są kobiety – żebym Różaniec odmawiał. No i zacząłem, i pan się zatrzymał, taki przypadek.

– Tutaj nie ma żadnego przypadku. Ja jestem księdzem, też odmawiałem Różaniec i się zatrzymałem.

– Taki przypadek, niesamowite, jak opowiem żonie, to się zdziwi. Taki przypadek…

– Nie ma żadnego przypadku – odpowiedział mój przyjaciel, – byliśmy razem na linii, to nas w centrali połączyli”.

Bardzo lubię tę opowieść odnosić do małżonków. Jak mąż się modli – jest na linii, jak żona się modli – jest na linii, to zawsze w centrali ich połączą. Nawet jak w życiu codziennym, w rozmowie nie mogą się spotkać, Bóg ich połączy. Bardzo ważny jest czas wspólnej modlitwy, kiedy małżonkowie klękają razem, żeby siebie Panu Bogu powierzać, to jest powrót do tego momentu, kiedy razem modlili się w czasie ślubu. Pan Jezus powiedział: „Kiedy dwóch lub trzech zgodnie o coś prosić będzie…” (por. Mt 18. 19). W niektórych koncepcjach socjologicznych grupa zaczyna się od trzech, a Pan Jezus rozpoczyna od dwóch – a skoro dwóch, to mnie przychodzą na myśl dwoje (małżonkowie), którzy są powołani do jedności, również tej duchowej.

Jan Paweł II powiedział kiedyś, myśląc o Różańcu, że rodzina, która się modli, jest zjednoczona. To jest ważny sposób na budowanie jedności w małżeństwie. Jeśli nawet trudno jest modlić się razem, bo mąż ma trochę inną wrażliwość niż żona, bo trudno znaleźć wspólną formę, to pozostaje jeszcze indywidualna modlitwa za małżonka. Zawsze można mieć wtedy nadzieję, że jak obydwoje są na linii, to ich w centrali połączą. Taką modlitwę można zacząć już teraz. Wiele młodych osób praktykuje systematyczną modlitwę za „mojego” przyszłego męża, „moją” przyszłą żonę.

Na weselu w Kanie Galilejskiej znalazła się Maryja; jej obecność w tym miejscu, przy małżonkach nie była przypadkowa. Ona była Tą, która wstawiała się za nimi. Dlatego wierzymy, że możemy Ją prosić o pomoc, o wstawiennictwo. Stąd nazywamy ją Królową Rodzin i Matką Pięknej Miłości. Matko, prosimy Cię o umiejętność przebaczenia i o umocnienie każdej polskiej rodziny i każdego małżeństwa.

(Oprac. ks. Marek Adamczyk)